Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   97   —

— Z tym toście się po przyjaźnili — rzekła — i tak to jakoś łatwo wam przyszło, musicie mieć charaktery zgodne.
Adryan podskoczył dla urwania kilku liści, które zgniótł w dłoni i rozśmiał się.
— O ciociu nielitościwa! — zawołał — pan Teodor jest najlepszym z ludzi, ale jakże źle życzysz siostrzeńcowi, jeśli w nim widzisz do niego podobieństwo. Jest-to człowiek złamany, ale poklejony, biedny nad wyraz, na wylot przezroczysty, jak zegarek ze szklanną kopertą, i do tego chodzący nieregularnie, jeśli go już mam porównywać do chronometru. Ale, ale, ciocia się nie obrazi? mnie się zdaje, że on nie darmo bywa w Zamostowie.
— A mnie się zdaje, że darmo — odpowiedziała hrabina rozweselając się nieco. — Ale kto ci dał prawo, siostrzeńcze niedyskretny, tak się mięszać do wszystkiego?.
— Z wielkiej miłości mojej dla cioci, zdaję się mieć prawo nieograniczone, nawet być niedyskretnym! Więc pociesza mnie ciocia, że w osobie pana Teodora wujaszka mieć nie będę?
Hrabina krzyknęła aż...
— Mój Adryanie, czy się co takiego pleść godzi?
— Proszę łajać! proszę, bylebym był spokojnym. Pana Teodora szanuję, miłuję, kocham, ale bałbym się go mocno!
— Dlaczego?
— Dlatego, że on cioci nie wart, chociaż zresztą jast-to zacny człowiek, ale tak zwichnięty i stokroć niepowrotniej od pana Krzysztofa.
Wspomnienie tego imienia znowu chłodem obwiało hrabinę, która dała poznać seryo, iż nie rada była, aby Adryan mówił o nim. Chłopak z niezmiernym taktem zamilkł zaraz. Zbliżali się też ku pałacowi a w dziedzińcu chodziła wśród kwiatów, do których wcale nie była już podobną, panna Kornelia.