Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.2.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

105
JASEŁKA.

trzebę egoizmu mimo serca, i do zimno narzuconego planu gwałtownie nagiął życie całe.
Nie poddać się, nie ustąpić, okazywać hart niezłomny, było jego główném zadaniem; szczerze i otwarcie wyznawać uczciwy, ale chłodny egoizm, i wziąć go za podstawę życia, stało się jego marzeniem. Otwartość posuwał aż do przesady, miłości i przywiązania strzegł się jako uczuć osłabiających człowieka. Były to usterki więcéj z planu niż z serca pochodzące. Od dzieciństwa, gdyż matki mojéj nie pamiętam, jak zasięgnę myślą, pomnę jego tylko żelazną rękę usiłującą zrobić ze mnie istotę, któraby tak była zastalona, aby jéj nic w świecie przełamać i skruszyć nie mogło. Na dosyć drażliwym z natury chłopcu, który się łatwo uginał, ta metoda wychowania, w któréj miłość nie miała udziału (bo ojciec mój mawiał, że dziecka do uczucia, którego w świecie nie znajdzie, przyzwyczajać niepotrzeba), robiła wrażenie męczarni. Ciało i duszę moją usiłowano ciągle zatwardzać i hartować, oblewano zimną wodą i przestrogami surowemi, wdrażano do niedostatku, do głodu, do chłodu, do pracy, a nigdy ani uśmiechu, ani uścisku nie znałem: grozę, karę, przestrach tylko. Dopókim jeszcze był w domu z nauczycielem, stan mój, jakkolwiek okropny i ciężki, był jeszcze znośniejszy. Nie miałem go z czém porównać; zdawać mi się mogło, że wszystkie dzieci równie surowo się wychowują. Lecz gdy z planu ojca wypadło oddać mnie do szkół, a tu sam jeden znalazłem się w takiéj ryzie, wśród innych mających pieszczoty, swobody i wygódki życia, — poczęło we mnie burzyć się wszystko, i stan mój jaśniéj okazał się oczom. Towarzysze moi wyśmiewali odarte