Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

259
JASEŁKA.

fił właśnie na to, gdy hrabia rozwodził swe żale. Przybycie obcego nawet wstrzymać go nie mogło.
— Ja nie chcę go mieć, aby uczynić niewolnikiem, wołał: chcę go tylko zobaczyć, chcę znowu przez niego wejść w życie, zyskać nadzieje, nic więcéj... Chce, by dziecko moje nie żebrało chleba. Tyś go znał? zapytał porywczo zwracając się do Martynka.
— Kogo, panie?
— Janka tego?...
— A jakże! oni-ć tu już są od dawna.
— Jakżeś z nim?
— O! jak najlepiéj, bo to najpoczciwszy chłopiec w świecie! zawołał Martynko.
— Nie możesz zmiarkować, gdzie się podział?
— Jak to, podział? alboż?...
— Mówią, że był tu przed chwilą, zabrał rzeczy i uszedł.
Martynko choć nieprzywykły kłamać, udał zdziwionego wcale nieźle: otworzył oczy, pokiwał głową.
— Dla czegożby od nas uciekał? spytał, cóż tu było złego? czegożby się lękał?
— Ojca! ojca! gorżko nie zważając na nic zawołał hrabia, bijąc się po czole. Tak, to mój syn, nie ma wątpliwości!
Porwał za rękę Martynka.
— Słuchaj, rzekł porywczo: tyś go znał, byłeś z nim w przyjaźni, może potrafisz przeczuć, odgadnąć, dojść, wyśledzić, gdzie się on podział. Uczyń, ażebym go zobaczył, żebym z nim mógł pomówić.
Martynko milczał.
— Tyś ubogi... rzekł hrabia.
— Nic nie mam.
— Dam ci co zechcesz... dam ci...