Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   175   —

Męztwa mu jakoś przybyło i wprost wychodząc z bokówki natarł na p. Fortunata.
Nie rzucając gitary, garbus wysunął się z nim na ganek, po którym najprzód gawota zaczął tańcować.
— No, co mi powiesz?
— Dam acanu dobrodziejowi radę przyjacielską, bom Zabielskiego był kolegą i druhem. (Schylił się do ucha). Nie lgnij tak bardzo do Symonowicza, i nie trzymaj go tu długo. Tak życzę!
— Dlaczego? — podchwycił Fortunat.
Mondygierd przybrał postawę poważną.
Wdawać się w szerokie rozprawy nie chciał.
— Tak życzę — potwierdził.
Na wesołym garbusie tajemnicza ta afirmacya uczyniła wrażenie, chciał się domagać wyjaśnień, ale p. Paweł zaraz za czapkę wziął, pożegnał się prędko i pospieszył do obijanika. Tym razem pan Fortunat go nie odprowadzał. Siadł wyciągnąwszy nogi i schylony nad gitarą, głosem płaczliwym śpiewał:

Okrutne losy, co prześladujecie!
Ludzie nieludzcy, skamieniały świecie,
Gdzie spojrzę wszystko kirem się okrywa,
Wzięłaś mi serce, skrusz życia ogniwa.

Szczególniéj w wyrazie wzię-łaś, ostatnią sylabę, kładnąc na niéj akcent rozpaczliwy p. Fortuat czynił tak expresyjną, że odchodzący p. Paweł poczuł ją we własnéj piersi.