Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   171   —

— Jać to widzę sama! — westchnęła wdowa. — Fortunatowi przypadł do serca, ale bo i ten poczciwy bałamut straszny. Chłopak zabawny, wesół, pocieszny.
P. Mondygierd patrzał na uschłą jabłoń, milczał.
— Ja tylko jedno acani dobrodziejce powtórzyć mogę, niech ją ta sumka nie trwoży.
Uderzył się po taratatce, a ręką jéj dotknąwszy przypomniał sobie, jak powinien był obchodzić się z nią z respektem.
Wiadomą bowiem powszechnie rzeczą jest i długoletnią experyencyą wypróbowaną, że gdy się odzienie pierwszy raz włoży i splami, jest to omen jego przyszłych losów, padnie ofiarą plam.
Stał p. Mondygierd właśnie przy krzaku agrestu, którego nie widział, patrzał w oczy wdowie, nader mu czule się uśmiechającéj i nagradzającéj go podaniem rączki. Jak było nie pocałować tego marcypaniku. Posunął się niebaczny p. Paweł, a wtém gałąź agrestu, która się znalazła pod połą, uchwyciła nową, jedwabną podszewkę — krach! Usłyszał pan Paweł szarpnięcie i uczuł jakby mu kto żywe rozdarł ciało.
Kawał nowiuteńkiéj podszewki wisiał oddarty sromotnie.
— A! rozdarłeś pan! — odezwała się Zabielska spoglądając — podszewka wisi.
Mondygierd udał obojętnego, tak wypadało.