Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   169   —

Mondygierd pospieszył spełnić duszkiem, uśmiechał mu się ogródek.
Nadzwyczaj zręcznie, jak to kobiety umieją, naprzód niby po pokoju z p. Pawłem się parę razy przeszedłszy, potém ot tak — przypadkiem wyciągnęła go na ganek, a z ganku do tego, co się ogródkiem zwało.
Niegdyś to musiał być pewnie ogród, bo w nim siedziało lip kilka i zdziczały agrest tu i owdzie niby kwatery oznaczał, ale czasu bezkrólewia Bałanowicz sadził tu kapustę a jejmość cebulę i te dotąd uzurpowane terrytoryum zalegały. Ścieżki były wązkie i wydeptane tylko. Staréj jabłoni sterczała połowa z boku i smolanka uschła konary obnażone podnosiła z drugiéj strony. Zdziczałe to było i smutne.
— Wiesz acindziej — odezwała się schodząc z ganku — trzeci dzień Symonowicz tu siedzi. Formalnie się począł zalecać.
Spojrzała mu w oczy, jakby pytając: Co mam począć?
P. Paweł kołnierzyki poprawił, zmilczał nieco.
— Cóż acani dobrodziejka na to? — rzekł poważnie.
Ruszyła ramionami.
— To sekatura dla mnie — odezwała się zwolna — nie wiedzieć co robić? Lękam się go z powodu téj sumy, a...
Paweł ręką machnął.
O sumie acani dobrodziejka nie masz co my-