Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

drżącym listkom młodym wierzb i olch... Świat mu się wydawał ślicznym! Kozłowicze rajem.
— Czego mi tu więcéj potrzeba! Karaj Boże do wieku. Wszystko jest! Ryby, grzyby... Pszenica będzie, musi być! Miotlica wyginie! na chlebie choćby i z masłem nie zbywa. Jedz, pij i popuszczaj pasa... Kasper szedł właśnie z wazką i mlekiem, tak poważny jak gdyby niósł na wezgłowiu insignia koronacyjne; tego dnia biała chustka na duszce i kołnierzyki zdawały się wyżéj podpięte niż zwykle, siwiejące bokobrody półkoliste odbijały świetnie od rumianych policzków, srebrny kolczyk w uchu poruszał się z taką miną seryo, jak ten, któremu służył.
P. Paweł, znający tak swojego dożywotniego towarzysza, iż dosyć mu było końca jego nosa, aby z niego humor wyczytać, wiedział już, że Kasper był kwaśny. Ale to właśnie werwę jego obudzało do rozmowy; a gdy się kłócili, jadł lepiéj.
Postawiwszy wazkę, odkrywszy ją, gdy para z mleka buchnęła, do któréj się uśmiechnął Mondygierd, łyżkę w ulubionéj potrawie zanurzając, spojrzał na stojącego w postaci kolosu, z założonemi na piersiach rękoma, Kaspra.
— No, cóż ty tam tak sumujesz? — odezwał się.
— A pan by chciał abym śpiewał czy co? — odparł sługa.