Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Augustyn znowu się ukłonił, z jakimś dziwnym uśmiechem na ustach.
— Pani — rzekł — znowubym dziękować powinien... a tymczasem lękam się tylko, bym dobrej, zbyt pochlebnej o mnie opinii przy bliższem poznaniu nie stracił.
Ta wymiana kilku pospolitych i ciężko jakoś wyłonionych grzecznostek, zniecierpliwiła żywą Ewelinę...
— Bawim się w słowa — zawołała — jak dzieci w piłkę, podrzucając sobie czcze komplementa... dajmyż już temu pokój... chodź pan z nami... masz pan wiedzieć, że jestem stworzenie dziwaczne, znudzone, samowolne... że szukam rozmowy i ludzi... że nie zważam na formy światowe... że tęsknię za poezyą życia... słowem, żem popsute dziecko... Pan mnie intrygujesz... chcę pana poznać i każę panu z władzy mej kobiecej... iść z sobą a więcej nie uciekać ode mnie. Powiedzże mi pan, dlaczego od ludzi stronisz... ale bez obwijań, bez bawełny... tak szczerze, prosto, jak człowiek do człowieka mówić powinien, gdy się kłamstwem brzydzi.
— Ale hrabia powinien już był powtórzyć moje przed nim tłumaczenie?
— Hrabia! hrabia mi to źle jakoś wyłożył, chcę to słyszeć z ust jego, aby się z nim sprzeczać.
— Jestem synem kupca i kupcem... nie należę więc do tego świata, co państwo... w waszem towarzystwie byłbym zawsze intruzem... Narzucać mu się nie widzę powodu...
Ewelina stanęła i spojrzała nań.