Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! szanowny hrabio, odpuść nam nasze winy tak, jako my ich nie odpuszczamy naszym winowajcom... Nie dziwuj się, że mieszkaniec Królestwa wyleci na świat — odetchnąć!
Byłoby to grzechem, zaprawdę, pieniądze rozpraszać zagranicą, gdyby nie było koniecznością przespać się w ciągu roku choć kilka nocy spokojnie.
Chory nie chory, wyjechałem się pokrzepić.
— Przy rulecie! — uśmiechnął się Starża.
— Żart na bok, ja istotnie jestem chory, wody mi nakazano, a w gry hazardowne nie gram tylko czasami — za drugich nie ręczę.
— Ani ja! — uśmiechnął się Starża — wszyscyśmy słabi.
— Towarzystwo liczne, jak już widzę — rzekł Hamowski — język polski obija się nieustannie o uszy... Cieszy to, że się tak cywilizujemy!
Oba uśmiechnęli się gorzko.
— Strasznie się cywilizujem... — dodał pan Prokop — wystaw sobie hrabio, przed chwilą spotykam ślicznego blondyna, ubranego z angielska, zaczesanego z angielska, gentlemana... rzekłbyś milord na wakacyach parlamentowych z milionem dochodu w kieszeni — przypatruję się... a to zmetamorfozowany syn dawnego mojego oficyalisty... Pamiętam go, gdy przed wysłaniem do szkół, boso gęsi zapędzał... Czyniłoby mu honor, że się tak zewnętrznie, a pewno i wewnętrznie wykształcić potrafił, gdyby nie grał komedyi i okpiwać świata nie chciał, gdy-