Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zrozumiałeś mnie, hrabio, dobrze — rzekł Moroz — a teraz pojmiesz też lepiej, dlaczego w sklepie sam siedzę, syna sadowię i chce, wymagam, abyśmy się w nim utrzymywali przez pokolenia... Dlaczego nie wchodzę w towarzystwa niewłaściwe i syna do nich nie puszczam... U nas panie hrabio, nic się długo nie trzyma prócz szlachectwa... a trzeba byśmy i my czuli, że czemś jesteśmy, w czem wytrwać można, należy... i czego się niema co wstydzić.
— Masz pan słuszność — odparł hrabia — dosyć mi było spojrzeć na „złote grono“, znając syna waszego, aby zrozumieć tradycyę domową i — poszanować ją...
Moroz głowę skłonił.
— Gdybyś jednak, szanowny, surowy — nieprzełamany demokrato mój — chciał, wedle obyczaju w świecie przyjętego... oddać mi moje odwiedziny... nie dalekobyś się potrzebował fatygować, i nicby ci to doprawdy nie zaszkodziło... Stoję tu obok, w kamienicy Würflów, moja daleka kuzynka, pani Skrzycka, która tu mieszka, dała mi parę pokoji.
— Wiem, wiem — jakoś zimno odparł Moroz — że tu mieszka pani Skrzycka, ale nie wiedziałem, że i hrabia...
— Od wczoraj... Mogę się spodziewać, że mnie raczysz odwiedzić? — zapytał hrabia — czy może posuwasz oryginalność aż do uważania nas za zapowietrzonych?...
— Ale nie — rzekł Moroz. — Śmiej się sobie hrabio, jeśli chcesz... przypuściwszy jednak, że znajdę