Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kwitkiem, że pani ta chora nikogo, zupełnie nikogo przyjmować nie będzie...
— No proszę! — rzekł posępnie Moroz.
— A w istocie, ci, co ją mimo woalu widzieli w kościele, mówią, że ma być cudnie piękna i wcale na słabą nie wygląda... Coś w tem jest... jakaś niezbadana tajemnica...
Kupiec tym razem był milczący i zamknięty.
— Nie wiem nic — rzekł — nie wiem...
Pożegnali się.
Nie upłynęło pół godziny, Moroz, zamyślony nad gazetą handlową siedział w krześle, gdy ujrzał cień stojący w progu... i poznał hr. Starżę.
Hrabia rozglądał się po sklepie, zbliżył i podając rękę, odezwał:
— Przyrzekłem, choć nie zaproszony, oddać panu dobrodziejowi wizytę w Poznaniu... dotrzymuję słowa. Wiem to, że jak księdzu w zakrystyi tak kupcowi w sklepie nie składa się uszanowania, ale mi powiedziano, że pana w domu nigdy zastać nie można.
Czy przeszkadzam?...
— Ale nie — rzekł chłodno Moroz, skinąwszy by podano hrabiemu krzesło, bo stary długo stać nie mógł. Miło mi pana dobrodzieja oglądać...
— Wiesz pan, że mnie miło też zobaczyć taki poważny, przedwieczny handel który się do nawyknień wieku, z pewną dumą starej firmy nie zastosował... Te sklepienia, ten pozór średniowieczny, te cechy dawne, czynią „złote grono“ bardzo oryginalnem.