Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ten poczciwy pan Paweł z którym się spotkałem wczoraj... bodaj go tam, wprosił mi się sam na jutro na herbatę...
— Z córką? — spytała p. Zuzanna.
— A no, i z synem, i z córką, i z całą familią, wiesz przecie siostra, że w naszych obyczajach tego niema, byśmy małoletnich od zabaw naszych familijnych usuwali. Otóż przyszedłem o tem powiedzieć ci i prosić... trochęby należało wystąpić... trochę, niebardzo... Radbym, żeby i Gucio był... a nie wiem, wieczorami się często absentuje...
Zamilkli oboje, kupiec popatrzył na siostrę, która raka upiekła.
— Ja tam go nie posądzam, żeby do złego towarzystwa uczęszczał — rzekł — to chłopak obyczajów uczciwych, nie zepsuty, ale tego nie lubię...
— Młody, potrzebuje jakiejś rozrywki, cały dzień nad temi rachunkami...
— Ja też wolności jego nie ukracam... bo nic gorszego, jak owe zbytnie rygory, kiedy człowiek powinien sam uczyć się swej woli używać. Lepiej, ażeby dziecko upadło, niżby je ciągle na pasku wodzono... bo nigdyby się chodzić nie nauczyło.
— To prawda! to prawda! — cicho szepnęła siostra.
Mogła się p. Zuzanna spodziewać, że z tego przyjdzie do obszerniejszej rozmowy, w której wybada brata, ale Moroz jeszcze raz poleciwszy jej wieczór jutrzejszy, pożartował z sybirskiego kota i prędko, jakby umyślnie, wyszedł.