Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale była to pora, w której on prawie nigdy na górę nie wchodził, trzeba było jakiegoś nadzwyczajnego wypadku, żeby sklep porzucił przed obiadem. Zuzanna się zerwała prawie przelękniona, kot spadł a pan Moroz wszedł z miną bardzo poważną.
— Mam z siostrunią kilka słów do pomówienia — rzekł.
Siostra, jeszcze przerażona, milczała, bo domyślała się, że idzie o Gucia i drżała w duchu, wzywając pomocy Bożej. Odmawiała Zdrowaśkę na tę intencyę, gdy kupiec, w tył ręce złożywszy, ze spuszczoną głową, począł mówić zwolna przechadzając się po pokoju:
— Wszakże siostra zna tego poczciwego burmistrza?
— Którego?...
— A no, pana Pawła...
— Naturalnie, od tylu lat... spodziewam się, jakżebym go znać nie miała...
— I jego familię?...
— Tylko syna wyrostka widuję, bo choć ma córkę, ale ta gdzieś po śmierci matki oddana była na pensyę i nie wiem nawet, czy powróciła...
— Gdzieś! oddana na pensyę! Czy to siostra nie wiesz, że edukacyę świetnie skończyła w Paryżu i od dwóch miesięcy wróciła...
— Wróciła! a o tem nie wiedziałam!
P. Zuzannę uderzyło już to wspomnienie o córce... było jej podejrzane...