Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gęsta mgła pokrywała, przez którą ledwie się gdzie niegdzie przebiła maleńka ploteczka...
Maksym znany był całemu miastu... a więc i p. Morozowi; niekiedy ugaszczając u siebie wybranych, chodził sam do kupca najprzedniejsze wybierać wina, był dla niego nadzwyczaj grzecznym... i tem go sobie nieco ujął. Płacił zresztą gotówką i bez najmniejszego targu...
Przechodząc ulicą, wystrojony, wyświeżony, pachnący, w świeżych codzień rękawiczkach, — jeśli droga wiodła około „Złotego grona,“ uchylał zawsze kapelusza przed Morozem, a niekiedy parę z sobą słów przemówili.
Nazajutrz po zwierzeniu się Gucia cioci i rozmowie z ojcem, p. Stanisław stał niespokojny czegoś przed sklepem, jakby wyglądał kogoś i oczekiwał na coś.
Odwoływany do środka, powracał na próg, i nie spuszczał oka z ulicy.
Było około jedenastej może... gdy ukazał się przechodzący pan Maksym. Zdala już dostrzegło go oko kupca... i nie zeszło już z niego, wiódł go tak aż przed swój sklep, a gdy, wedle obyczaju, kawaler grzecznie mu się ukłonił, Moroz oddając mu jeszcze grzeczniejszy ukłon z uśmiechem, postąpił parę kroków naprzód.
— Dzień dobry panu dobrodziejowi — rzekł, podając mu rękę.
— Dzień dobry...
— Uczyń mi pan ten honor i racz do mnie wstąpić na chwileczkę — rzekł Moroz... Wiem, że