Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ci, co się prawdziwie dobrego chcieli napić wina, szli na nie do tych niepozornych izdebek sklepionych, z oknami kraciastemi, ale wogóle mało kto tu bywał i nie przesiadywano długo, bo Moroz choć fantazyi w czem innem nie lubił, był dziwakiem w swym rodzaju, osobliwie w winiarni.
Naprzód i tu także zostawił wszystko po dawnemu, wbrew obyczajowi wieku, który zbytku i świetności wymaga, proste stoły bajcowane, stołki twarde, wieczorem świece łojowe.
Komu się one niepodobały mógł iść gdzieindziej, bo Moroz i za zapłatę innych palić nie dopuszczał. Do godziny jedenastej najpóźniej mogli goście pozostać, o tej porze nieodwołalnie sklep zamykano i wypraszano spóźnionych.
Wszystkoby to jeszcze niczem było, ale Moroz stał na straży win swoich i trzymał się w wydawaniu ich pewnych prawideł, od których nie odstępował. Gdy mu oznajmiono, że się zjawił gość który żądał wina lub innego napoju, szedł naprzód sam zajrzeć, kto to był taki, znał bowiem doskonale miasto całe.
Trafiało się, że ubogi urzędnik lub mniej zamożny obywatel, pod dobry humor, zażądał nazbyt drogiego wina, naówczas Moroz, którego już znano z tego obyczaju, szedł, witał się grzecznie i sam zapytywał o rozkazy.
— Wina na cztery talary?... czy mi się nie przesłyszało? — odzywał się uśmiechając.
— Tak jest, szanowny gospodarzu...
— Hm, ale na cóż tak drogiego?...