Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zrazu podżyły ten, cichy i skromny człowieczek niebardzo mu się wydawał straszliwym, był niezmiernie grzeczny, acz zimny, jakby bojaźliwy.
Starża prosił syna, aby go ojcu swemu przedstawił i mimo, że stary Moroz, dosłyszawszy tytuł hrabiego skłoniwszy się bardzo nizko, wziął wkrótce za kapelusz, myśląc się wynieść, Starża potrafił go zatrzymać żywą rozmową.
— Pozwól waćpan dobrodziej — rzekł — ażebym mu, choć nieznajomy jeszcze, powinszował takiego syna. Wszyscyśmy go tu ocenili i pokochali...
A przyznam się panu — dodał — że choć to u wód, gdzie się znajomości bardzo łatwo robić zwykły, nie przyszło nam bez trudności wyciągnąć trochę na świat tego skromnego dziczka. Musieliśmy go formalnie oblegać i brać szturmem, tak się bronił od wszelkich z nami stosunków.
Staremu Morozowi oczy widoczną zabłysły radością.
— Panie hrabio — odparł żywo — wybacz mi, że to pochwalę i tłumaczyć go będę otwarcie. Myśmy ludzie innego obozu — wy, panowie, jesteście przedstawicielami przeszłości, my, stan średni i lud, zarabiamy na przyszłość.
Cenię ja wszędzie zacnych i poczciwych, skłaniam głowę przed zasługą, a nawet przed zasług pamiątką, ale wy się bawicie i marzycie, a my musimy walczyć i pracować.
Zrozumieć się możemy, ale żyć z sobą nam — trudno. Poczciwy Gucio rozumie to dobrze, iż wszystko, co go odrywać może od trudu, od obo-