Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jaśniały, czoło się zdawało rozszerzać, uśmiech rozwiązywał usta... życie tryskało z fizyognomii jakby rozmarzającej, a jednak zawsze ulegającej panowaniu silnej woli. Nie unosił się nigdy, ale rozgrzewał bardzo; jeśli nie chciał powiedzieć prawdy, milczał, ale kłamstwa nie wyrzekł w żadnym razie. Milczenie było wielkim okazem pogardy lub zwątpienia o ludziach, dla których nie chciał szafować myślą niezrozumiałą.
W tem dziecku ludu, jak on się sam nazywał, może niemniej było dumy wewnętrznej, niż w niejednym potomku Krzyżowców, ale ta objawiała się wcale inaczej, nie wychodząc na zewnątrz, aby jej nikt tknąć nie śmiał lub stojąc czynem żelaznym. Była to duma cicha niepoznanych, prześladowanych, wyczekujących od świata sprawiedliwości, w którą wierzą wiarą niezłomną.
Domyśleć się łatwo, jak Starża i Ewelina zobaczyć go pragnęli, ostatnia zwłaszcza byłaby poświęciła wiele, byle niewidziana choć raz mogła spojrzeć na tego człowieka, którego się tak lękała... a od którego los jej przyszły mógł zależeć — ale już osnuwszy plan pewien, Ewelina nie chciała mu być znaną nawet z twarzy...
Poczciwy więc hrabia podjął się tak zabiegać, aby mógł strasznego ojca zobaczyć i zdać o nim raport szczegółowy. Zaraz nazajutrz po jego przyjeździe, ułożył się w ten sposób, że odwiedzając Augustyna, znalazł u niego pana Moroza.