Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A człowiecze salonowy, stary, wyziębły i praktyczny — zawołała — coś powiedział? Herezyę straszną. Jakto, do niczegoby nie prowadziło?? Sądzisz więc, że kochając się, koniecznie zaraz potrzeba wiązać się stułą i topić miłość tę w prozie powszedniego życia? Miłość przecie może być czysta, cierpliwa, jeźli jest szczera... Jeżli się kocha — a! kocha tak, jak ja rozumiem — jakbym ja kochać mogła — nie jestże miłość sama sobie celem... nie możeż ona marząc czekać a czekać wieki? nie stygnąć, owszem rość i potężnieć... To, o co się ona rozbija właśnie, to małżeństwo, nasycenie, przesyt... i brudna namiętność... Gdyby ten człowiek mnie rozumiał, gdyby mnie... kochał... cóż na świecie rozerwaćby nas mogło, choćby dłonie nie były związane...
Ale przy wielu a wielu swych przymiotach niezaprzeczonych, twój kupczyk, mój hrabio — jest zimną trochę laleczką, wedle form wieku zlepioną. Bać się po prostu kochać, ażeby nie cierpieć, a to — to jest grzech przeciw wielkiemu uczuciu.
I poczęła milcząca przechodzić się wielkiemi krokami po salonie.
— Któż wie — rzekł Starża — czy ta obawa i ostrożność jest egoizmem, czy poszanowaniem twego serca i spokoju...
— O! mógłby o mnie być mniej troskliwym — rzekła cicho Ewelina — bo ja się ofiar nie boję...
A po chwilce dodała:
— Zresztą, ostrożności przychodzą za późno, przyznam ci się mój przyjacielu, że... że może go