Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale cóż ci jest? — spytała żona łagodnie i tonem niezmiernie pokornym.
— A! cały jestem wzburzony... Daj mi pokój, czekaj, aż ochłonę!!
— Czekam... ale cóż ci się stało?
— Mnie nic — powiedz nam! nam!
— Nam... drżę cała... spodziewam się, że w tej niepewności trzymać mnie nie będziesz?
— Popełniliśmy, dzięki lekkości waszej, kobiecej — niedarowaną omyłkę...
— Lekkości naszej? ou prenez vous donc cela?
— Tak! tak... waszej! ja w tem grałem rolę zupełnie bierną — prostego postrzegacza... je m’en lave les mains.
— Czekam i słucham w pokorze...
— Wystaw sobie... — rzekł prezes, zniżając głos — ten Darnocha! hrabia! piękny hrabia! Kaisersfeldowa go broni, ale to człowiek wątpliwego pochodzenia... familia uboga, syn oficyalisty, czy coś podobnego... a my nie zbadawszy wprzódy, wpuściliśmy go do domu, daliśmy mu się zbliżyć do Hersylki...
Tu prezes w przerywanych, dość nieporządnych frazesach, które oburzenie plątało, opowiedział swą historyę z Hamowskim i rozmowę z hrabiną; w miarę jak mówił rozognił się, oburzenie jego rosło, poił się własną elokwencyą... Żona mu wcale nie przerywała, małe jej oczki błyskały, wargi to się uśmiechały, to ściągały złowrogo — ale z wielką wstrzemięźliwością cały ten pierwszy szturm zniosła, pewna, że wicher przejdzie a spokój powróci.