Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakkolwiek surowy — boję się go, wyznaję — dodała — ależ tak znowu bardzo za złe wam nie weźmie, że trochę dłużej zostaniesz z nami?
— I ja się tego spodziewam — odparł weselej Gucio — odpiszę, bo nie będzie kłamstwem ani przesadą, że moje zdrowie wymaga jeszcze dłuższego pobytu... Nie lubi on oderwania się od pracy, ale nie chciałby mnie widzieć kaleką lub niedołęgą...
— Ale, powiedzże mi pan, co znaczy ta ręka na temblaku... nie śmiałam go pytać o to — przerwała troskliwie Ewelina... — a dotąd nie wiemy, czy to przypadek... czy?...
Gucio się zmieszał.
— Tak jest — rzekł — to przypadek, rzecz mało znacząca, silne stłuczenie...
Zamilkł, nalegać nie wypadało, chociaż przypadek i stłuczenie nie wiele tłumaczyły. Po chwili obojętnej rozmowy Ewelina, zwróciła się ku miastu... Oboje pomieszani byli i nie swoi, rozmowa po kilkakroć jeszcze wpadała na poufalsze zwierzenia, ale gdy już miała pewną zwyczajową przestąpić granicę... cofała się lub zwracała, jakby przelękła... Ewelina, zwykle śmiała do zbytku, otwarta więcej, niż kobietom przystało.. tym razem zdawała się umyślnie hamować.
Zbliżyli się już do miasta... Moroz westchnął.
— O! nad wyraz — rzekł — przykroby mi teraz było opuścić Wiesbaden z tą myślą, że tu panią zostawię... panią, coś tak dla mnie była łaskawą. Jestem niezgrabny, jak zwyczajnie kupczyk, plączę