Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a oklepaną przechadzkę do parku, ale za miasto, w piękne góry zielone...
Szli długo dosyć to milcząc, to mówiąc o rzeczach obojętnych zupełnie.
— Pobyt mój w Wiesbadenie — odezwał się Augustyn po chwili — zostawi mi po sobie na całe życie niezatarte wspomnienia... Nie będziesz się pani gniewała na mnie, choć to na pospolity frazes, jakiemi się pani brzydzisz, wygląda, gdy powiem... z trwogą, że jej winien je będę...
— A! doprawdy? — spytała Ewelina — dziękuję panu... ale z jego smutnej postawy, nigdybym się nie mogła domyśleć, posądzić, że nasze towarzystwo choć trochę mu zrobiło przyjemności, że było nie ciężarem, ale przynajmniej rozrywką.
Moroz popatrzał i zamilkł.
— Niech mi pani wierzy — odezwał się po namyśle — że to, co mówię, wyszło z głębi wdzięcznego serca i duszy. Mogłem tylko powiedzieć za mało i niezręcznie w tej chwili czuję, ile stracę...
— Jakto stracę! — spytała Ewelina.
— Będę musiał wyjechać wprędce — rzekł Moroz. — Wczoraj odebrałem list od mojego ojca, kuracya jest prawie skończoną, obowiązki powołują mnie do domu... Odjadę z żalem, ze smutkiem, — przewidując, że mi już pewnie drugi raz w życiu taka szczęśliwa nie zabłyśnie chwila.
Ewelina popatrzała nań bacznie, ale poważnie i chłodno, nie mógł dostrzedz lekkiego ust jej drżenia i zmiany twarzy.