Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bóg prowadzić będzie, a jednym człowiekiem więcej lub mniej, nic nie znaczy, idzie mi o ciebie...
— Ale skądże te domysły?
— Z serca, które ci sprzyjało... rób jak chcesz... ale pamiętaj... są kałuże, z których grzęzawicy się nie wychodzi...
Zmieszany coraz bardziej Wincenty protestował, z mowy jego jednak znać było, że niezupełnie czystym i niewinnym się poczuwał... Gucio milczał... i uchodził ścigany ciągle przez niego...
Tak doszli do ulicy...
— Miałeś do mnie prośbę — dodał Augustyn — mów, bo odejść muszę.
Darnocha zamilkł, widocznie do najwyższego stopnia zakłopotany.
— Tak jest — rzekł — miałem, ale teraz nie mogę już udać się z nią do ciebie... Przed godziną... grałem i przegrałem wszystko, com miał... idzie o to, abyś mi pomógł chwilową pożyczką... którą zwrócę... ręczę... gdyż jestem w największym w świecie kłopocie... a nie mogę udać się do kogo innego...
— Wyjedziesz z Wiesbadenu? — zapytał Gucio — jakie są twoje projekta, co myślisz robić z sobą... ja potrzebuję o tem wiedzieć...
— Ja się nie mogę ani obowiązywać, ani tłumaczyć... postępujesz ze mną, jak z małym chłopcem...
— Wincenty, uderz się w piersi, zasłużyłeś na to... poszanowałbym cię, gdybyś dbał i zasłużył na szacunek... Otwarcie ci powiem... pożyczysz —