Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tano uczynku... ale ochłonął zaraz, postrzegłszy przyjaciela...
— Czekaj, mam ci kilka słów do powiedzenia — rzekł Gucio.
— A ja... to szczęście, że się spotykamy, chciałem iść właśnie do ciebie.
— Ty, do mnie...
— Tak jest — stłumionym głosem odezwał się Wicek — tak... mam do ciebie prośbę.
Stanęli naprzeciw siebie. Oba zakłopotani, nie wiedzieli, od czego rozpocząć. Augustyn wszakże pierwszy odzyskał władzę nad sobą.
— Powiesz mi — rzekł — co chcesz ode mnie, a jeżeli rzeczy dla mnie możliwej zażądasz, bądź pewien, że ci jej nie odmówię... Tymczasem, mam ci udzielić przestrogę i z tą spieszę, bo zdaje mi się, że czas jest wielki. Widuję cię codziennie w towarzystwie hrabiny... jesteś z nią poufale... codzień bliżej, czy wiesz kto jest ta kobieta? znasz jej przeszłość?
— Nie, ale kobieta młoda, miła, dowcipna, oczytana, towarzystwo dobre, stosunki ogromne, widzi mnie dobrem okiem, dlaczegóżbym nie miał z usposobienia jej i okoliczności korzystać?...
— Wincenty — ozwał się poważnie Gucio — zdaje mi się, że mimo twej lekkomyślności, nie popotrzebuję ci przypominać obowiązków... Wszystkie słabości się tłumaczą, ale rozmyślna zdrada.
— Skądże tak daleko się posuwasz?...