Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sukien, a po jedenastej w restauracyi tak długo strzelały korki szampana i musującego Renu!
Polaków i Rosyan liczba była przemagająca, żadna narodowość tylu dobrowolnych nie dostarcza Europie wygnańców, co my i oni.
I im, i nam ciężko w domu! Nie dziw... ofiarą nie każdy być umie, przebywanie w dusznej atmosferze męczy...
Na neutralnym gruncie spotykamy się tu w rękawiczkach, nieznajomi, grzecznie, uprzejmie, ale chłodno.
Polacy i Rosyanie zagranicą mamy ten przywilej, żeśmy więcej od innych wyzyskiwani — a ostatecznie budzimy może śmiech i litość. Wśród świata, który pracuje, i owoc pracy, grosz, szanować umie, my jedni jakbyśmy go odziedziczyli bez potu, sypiemy nim z dziecinną rozrzutnością.
Ale o to mniejsza... rozsypujemy też siebie po gościńcach... w najrozmaitszy sposób.
Lubią nas... ale bawiąc się nami, na seryo nas nikt nie bierze, prócz... prócz tych, których życie ale nie jest seryo.


Powiecie mi, że nieznośnie moralizuję — prawda! kochani czytelnicy, ale to wada której się nabywa z dniem każdym, patrząc na świat, idący jakoś nie po myśli — będziemy się starali poprawić...
Na ławce przed kursalem... siedzą właśnie w cieniu kasztanów niektórzy bohaterowie powieści.