Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Generałównie oczki zaświeciły...
— Ale oto ciocia! Chodź bo pan! — Starościnę prowadzono do pałacu właśnie, a że toaleta jéj była w stanie obudzającym politowanie, a właścicielka jéj wielce dbała o to, jak się pokaże, kazała więc cienistemi uliczkami wieść się na spoczynek...
Tu Lola zastąpiła jéj drogę, prowadząc jeńca.
— Oto go ciocia ma, swojego wybawiciela; niech-że prędko mu podziękuje, bo się wyrywa, ledwiem go mogła zatrzymać.
Na widok młodziana, Starościna o mało, przypomniawszy sobie niebezpieczeństwo, nie omdlała znowu; zaczęła łkać i płakać, otwarła oczy i, wpatrując się w Teodora, odezwała sentymentalnie:
— Szlachetny młodzieńcze, który dla mnie życie swe naraziłeś, nigdy, nigdy nie przestanę ci być wdzięczną, do zgonu! Ach! — Teodor się skłoniwszy, chciał odchodzić, ale i generałowa, i jéj córka, trzymały go... Starościna chciała koniecznie obdarzyć go jakąś pamiątką... Todzio się zaklinał, że nie może nic przyjąć.
Rumieniec mu na twarzy wystąpił.
Paklewski, który assystował, na ucho szeptał:
— Ale nie bądź-że... baba bogata... umoczyłeś się dla niéj; co będziesz robił ceremonie...
— Panno Generałówno — zawołał Teodor w rozpaczy — ocal-że mnie pani! Ja nie mogę nic przyjąć! nie mogę!
— A — ode mnie? — odezwało się dziewczę, oczyma go mierząc bystro — ode mnie?
Teodor zamilkł; panna Lola prędko zdjęła z palca pierścionek, i — nim się Starościna z siostrą naradziła po cichu, co ofiarować, — zawołała podbiegając:
— Ciociu! ja już od cioci mu dałam mój pierścionek! Rzecz skończona!!
Tak się to jakoś w tém zamięszaniu stało prędko, niespodzianie, że Starościna, ani matka, nie miały czasu zaprotestować. Teodor, biorąc pierścionek, chwycił rączkę, do ust ją poniósł niemy, i posłyszał cichy szept...
— Patrzaj-że pan, abyś go innéj nie oddał; bo! bo — niech Pan Bóg broni.
— Póki żyw, nosić go będę!!
Paklewski uskoczył w bok i — nie zważając już na nic, poleciał ukryć się w gąszcze. Stryj, który pieszo prędko chodzić nie mógł, gonił za nim zdyszany. Nie oparli się oba aż za ogrodem.
— Stój-że, waryacie! — krzyczał Porucznik...
— Stryju kochany! konia mi daj do Borku, jeżeli Boga kochasz...
— Dam! dam! choćby miał paść! a no stój, niech cię uścisnę! — wołał uradowany Paklewski. — Słowo daję, takeś mi się spisał, że mi serce skacze. No! zuch! Ty sam nie wiész, czego dokazałeś. Starościna wdowa, bezdzietna, waryatka sentymentalna... na pieniądzach siedzi, siostrzenica jak anioł ładna...