Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz już Beata zaczęła chodzić około gospodarstwa swego, zmagając się widocznie, lecz chcąc synowi okazać iż mu podołać potrafi. Ku wieczorowi zagadnęła go, kiedy myśli do Warszawy powracać?
Teodor się ociągał; radby był pozostać dłużéj, aby się o zdrowiu matki upewnić; chciał papiery po ojcu pozostałe uporządkować. — Łowczycowa odpowiedziała mu, że przed słabością swą sam nieboszczyk, ułożywszy je wszystkie, oddał jéj, i nic do uporządkowania nie pozostawało.
Nie miał więc żadnego pozoru do dłuższego pobytu syn, a z obawą o zdrowie zbytecznie się wydawać nie chciał. Wyjazd, choć jeszcze nie postanowiony, zdawał się blizki, gdyż Łowczycowa, mimo swéj miłości dla dziecięcia, jawne do niego czyniła przygotowania, mówiła o nich, jakby przyśpieszyć chciała.
Zbliżał się tym czasem Św. Jan, imieniny Hetmańskie, na które że zjazd z całego kraju bywał bardzo liczny, a nieboszczyk Łowczyc Paklewski, z czasów pobytu swojego na dworze Branickiego, miał wielu przyjaciół, miał i powinowatych; lękała się, nic o tém nie mówiąc, Beata, aby który z krewnych i druhów nieboszczyka, zasłyszawszy o jéj owdowieniu, nie ściągnął do Borku i Teodora jéj nie pobałamucił.
Zwykle to, czego się człowiek lęka, co przeczuwa, bywa nieuniknioném. Tak się i tu stało. W jednym z regimentów koronnych służący, rodzony brat Łowczyca, ściągnął był z deputacyą od pułku swego do Białegostoku. Nie wiedział on o śmierci brata, a gdy o niéj z ust samego Hetmana usłyszał, natychmiast się do Borku wyprosił.
I jednego poranka spostrzeżono pana Hyacynta z Paklewa Paklewskiego, Porucznika regimentu buławy polnéj, konno na dzielnym źrebcu pod ganek podjeżdżającego, z chrzęstem i brzękiem wielkim.
Dwaj bracia, nieboszczyk i on, choć z pozoru i budowy do siebie byli podobni, w innych względach, jak niebo od ziemi, się różnili. — Porucznik był, z młodu służąc dla krescytywy, i nic nie mając, oprócz konia i szabli, żołnierz ciałem i duszą, wojak obyczajem, człowiek dzielny, odważny, ale płochy i niewidzący daleko. Lubił się bawić hałaśliwie, życia używać, a choćby je stawić dla honoru, wyrąbać się, wykłócić i krzywdy sobie nie dać uczynić. A że tracił wiele, bo nieopatrzny był, potrzebował téż dużo, nieustannie myśląc o tém, zkąd wziąść i jak się grosza dochwycić, aby go, nie długo czekając, zmarnować. —
Serce miał dobre, głowę pustą, a upor straszny. Już w Białymstoku o synowcu zasłyszawszy, iż nie wiedział co z sobą pocznie, wmówiwszy sobie nad nim opiekę, postanowił go nieodmiennie do wojska zaciągnąć. Z tém jechał. Teodor w dzieciństwie parę razy go widział, a gdy u ganku zabrzęczało, zahuczało, i on wyszedł do gościa, więcéj się w nim domyślił stryja, niż poznał.
Porucznik z wielkim krzykiem i oznakami czułości ściskał go rozrzew-