Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piery, robił notatki; a gdy go to zmęczyło, chodząc, mówił kilka pacierzy, — bo był dosyć pobożny, — i po nich dopiéro, w piersi się razy kilka uderzywszy kułakiem, udawał się do sypialni, wspólnéj z małżonką.
Synowie szli spać zawczasu.
Kunasewicz, na zamknięcie dnia, udał się do swych fascykułów; ale mu się, po oddychaniu wiosenném powietrzem, które, jak wiadomo, jest usypiające, spać jakoś chciało, miał poziewania chętkę, za każdym razem krzyżykiem usta od napaści szatana zbrojąc. Był tak senny, że gdy siadł do dokumentów, co mu się rzadko zdarzało, począł drzémać...
Świece łojowe, nieobjaśniane, narastały grzybami i groziły płynięciem, — nie uważał na to. Dumał półsenny, sam pono nie wiedząc, o czém. Muchy jakieś bzyczały gdzieś, tak dziwnie, iż, choć ich nie było, opędzał.
Szmer ten w końcu wydał mu się jakby już nie muszy, i zdał się pochodzić z podwórza. Nie był to szelest liści wiatrem poruszanych, ani mógł być szmerem spokojnego deszczyku wiosennego; Podkomorzemu zdawało się, jakby słyszał stąpania i ciche szepty pod oknami. Czeladzi wiele nie było, stróże chodzili pojedyńczo, więc sądził, że mu się to przysłyszało.
Nie mając żadnéj przyczyny do niepokojenia się, Kunasewicz jednak ucha nadstawił, podraźniony niezrozumiałemi témi głosami, które ciszę Bożyszek zamąciły.
Co to być mogło? Wstać, nie wstawać? Myślał jeszcze, gdy wrzawa i krzyki ogromne rozległy się we dworze. Wśród nich kilkanaście strzałów huknęło...
Zerwał się Podkomorzy, który do zbytku mężnym nie był, a w sumieniu czuł, że się na nim mścić mogli ludzie — zerwał się, i w pierwszym impecie pobiegł do drzwi, nie chwyciwszy nawet szabli...
Drzwi były zaparte zewnątrz!
Rzucił się do okna, ale to okiennicą, także zamkniętą od podwórza, było obwarowane. Tymczasem krzyki i wrzawa, kiedy niekiedy strzałami, jakby na vivat, przerywane, nie ustawały... Głosy nawet mógł rozpoznać Kunasewicz czeladzi swéj i domowników.
W dziedzińcu rozlegał się tentent koni, w sieniach słychać było ciżbę, cisnącą się i wołającą: — Łapaj! wiąż! bierz!
Po nad tém wszystkiém górowały rozkazy, wydawane przez jakichś dowódzców, których mowy nie mógł Kunasewicz poznać i domyślić się, kto oni byli.
Zrozumiał jednak, że zajazd płacono mu tąż samą monetą; ale zkąd Paklewscy wziąść na to mogli siły, ludzi, odwagę, poparcie! Dla czego jego zamknięto tak starannie, jak w więzieniu? Tego pojąć nie mógł. Ręką drżącą przeżegnał się, wzdychając do Boga o ratunek, gdyż widział, że nieprzyjaciel musiał zwyciężyć, nie znajdując oporu.
Szło mu już tylko o salwowanie siebie, gdyż jawném było, że względem