Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze, gdyż car był daleki, a sprawnik za drzwiami, gdy z drugiego pokoju dał się słyszeć rozespany głos chrapliwy Szuwały.
Stoś diabłów... zjadł! Wańka, kogo tam już licho niesie, żebym tylko zadrzemał.
— Mnie, mnie — zawołał odpychając sługę Pratulec — ale mylisz się, bo nie diabli niosą.
Przyjaciel wszedł bez ceremonji. Szuwała leżał jeszcze na kanapie, na poduszce skórzanej, i oczy zaspane przecierał.
— Wańka — zakrzyczał żywo nie witając — powiedz pannie Karolinie, żeby nam zrobiła ponczu... ale morskiego, jak to ona umie.
— No, no! ja do ciebie nie na poncz przyszedłem — ozwał się siadając przyjaciel — ja tu przybyłem z ważnem dziełem.
Szuwała ziewał jeszcze.
— Co... Co za ważne dzieło? Chcesz już kogoś z Olszowa obedrzeć? hę?
— Nie... zobaczysz — rzekł Pratulec — ale najprzód pogadajmy po ludzku... ręka rękę myje...
Sprawnik spojrzał.
— Jeśli mnie się uda tobie tego łajdaka Pawła Zeńczewskiego dać w ręce... co za tę sztukę?
Tak zagadnięty popatrzył niedowierzająco.
— Już go mnie tak dawali nieraz... ale ba! on dawno umknął stąd... musi być za granicą...
— A co mi dasz? — powtarzał Protulec.
— Co ja ci mam dać? za co?
— No, po sprawiedliwości... ty znowu dostaniesz albo krzyż, albo rangę, albo pieniądze... a cóż ja?
— Co ja ci mam dać? przedstawię cię do nagrody jak denuncjanta... Ale to nie może być.
Protulec ręce schował w kieszenie.
— To swoją drogą co rząd zapłaci — rzekł — a od ciebie też ją muszę wziąć... nie może być inaczej. Ty wiesz, że ja jestem twoim przyjacielem, ale darmo