Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręka trzymała w żelaznym uścisku, a paszcza pistoletu dotykała munduru... bijące serce ją czuło... trwoga śmierci odbierała mu siłę. Nie miał broni... krzyknął o pomoc, ale wiedział dobrze, iż żydzi żadnej mu dać nie mogą. Gospodarz w śmiertelnej koszuli ukazał się wprawdzie w progu, ale podróżny krzyknął: Zamykaj drzwi, bo strzelę... niech nikt wchodzić nie śmie, — i drzwi w istocie piorunem się zamknęły, a cisza złowroga śmierci zapanowała w karczemce. Słychać tylko było stłumione głosy i szamotanie się.
Paweł trzymał ciągle wyrywającego się sprawnika i coraz silniej dusił za gardło... twarz pułkownika zsiniała, oczy wychodziły na wierzch.
— Człowiecze nikczemny, istoto podła niegodna imienia ludzkiego — wołał Paweł przerywanym głosem — poleć duszę, jeśli ją masz... szatanowi, któremu służyłeś za życia... bo cały i żyw stąd nie wynijdziesz... Prześladowałeś siostrę, zatrułeś jej życie i doprowadziłeś ją do grobu, znęcałeś się nad starym, bezbronnym ojcem moim... zniszczyłeś nas, ścigasz mnie... zasadzasz się na życie moje... ale sam Bóg dał cię tu bezbronnego na karę w ręce te, które okuć tak pragnąłeś... przyszła chwila sprawiedliwości wymiaru... zginiesz!
Mówiąc to, miotał nim przestraszonym jak dzieckiem, chcąc go obalić... Sprawnik oderwać się nie mógł i nie śmiał... wyrywał się napróżno... słabo, bo czuł, że rewolwer, który miał na piersiach, za najmniejszym ruchem mógł mu kulę posłać w serce... pochwycić go ręką nie śmiał, by śmierci nie przyspieszyć.
Na myśl mu tylko przyszło, że należało przedłużyć walkę jakimkolwiek kosztem, bo ludzie jego nadciągnąć mogli i położenie się zmienić, postanowił błagać ratunku.
— Pawle — zawołał — Pawle... zaklinam się... ja pełniłem i pełnię powinność moją, ja na nią przysiągłem, jam nie winien, daruj mi życie... puść mnie...