Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ście, nienawidzi od lat wielu... Starał się o moją siostrę, której myśmy mu nie dali... Pragnie się pomścić... Dlatego byłem zmuszonym się ukryć.
— O mój Boże! Tak pan się wydajesz młodym, a przez tyle przechodziłeś kolei.
— I tyle nędzy — dodał cicho Paweł — i tyle nieszczęść... Kilka dni temu z niebezpieczeństwem życia przedarłem się w te strony, gdzie mnie znają wszyscy... gdzie co chwila pochwycony być mogłem, aby raz jeszcze zobaczyć, uścisnąć starego ojca... i miałem to szczęście wziąć jego błogosławieństwo, a razem oddech uczuć ostatni, bo przy rozstaniu skonał na moich rękach...
Łza zaszkliła się w oku Pawła i panna Celina zapłakała z nim. Mimowolnie drżąca jej ręka chwyciła dłoń wygnańca i uścisnęła ją z uczuciem, więcej niż siostrzanego współczucia.
Zamilkli na chwilę. Rozmowa zwróciła się tęskna, serdeczna ku tym przedmiotom, które rozrzewniają, unoszą, idealizują chwilowo człowieka... Cóż dziwnego, że ta godzina, spędzona na poufnych szeptach, zbliżyła ich tak, związała, jakby od lat wielu byli więcej niż siostrą i bratem... Biedny Paweł, który się bronił wszelkiemu uczuciu, mogącemu go siły pozbawić, okuć w kajdany i zrodzić nowe obowiązki, ani się spostrzegł, jak pociągniony ku serdecznemu dziewczęciu, stracił swobodę... Godzina ta wyrokowała o ich życiu i losach, ale było coś tak smutnego w tej poczynającej się miłości, jakby w ślubie nad mogiłą...
Nigdy jeszcze oboje szczęśliwszej nie przeżyli chwili, ani krótszego wieczora.


∗             ∗

Wśród wielkiej rozmaitości egzemplarzy tej istoty, którą zowią człowiekiem, trafiają się doprawdy tak ciekawe i osobliwe, iż usprawiedliwiają najtroskliwsze