Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aby ciszę i dom pokochać, trzeba biedę zaznać i skrzydeł bujając nadłamać...
Już miano podawać wieczerzę, gdy konie państwa Apollinarowstwa zabiegły przed ganek. Justyna pierwsza wstała się żegnać; smutna czegoś, spoglądała melancholicznie na pięknego Władka, który się do niej uśmiechał... i z cicha poprosiła go ażeby o nich nie zapomniał.
Szymbor także ściskał go, szeptał mu coś i zapraszał.
Dziadek bardzo uprzejmie usiłował wstrzymać na wieczerzę... pókiby księżyc wyżej się nie podniósł... jednakże nadaremnie tym razem, p. Apollinary nie wiele rachował na skromną wieczerzę Dziadunia; był podraźniony, zmęczony i stanowczo objawił że jadą.
W chwili gdy Szczepan wchodził z półmiskiem kurcząt i sałatą przyprawioną metodą Zubrzyckiej, Szymbor zapalił ostatnie cygaro... i konie ruszyły.
Dziadek zobaczywszy ich u wrót, swobodniej odetchnął... i począł od tego że po raz dziesiąty najmniej Władka uścisnął...