Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem co to pan Szambelan sobie myśli..., czy nie Władek? Ale ja prędzej bym sądził, że spóźniony pisarz policzywszy kopy powraca, aby mu wieczerza nie ostygła.




Dziadek nie słuchał i nie słyszał już odpowiedzi — miał jakby jakieś przeczucie, zszedł po stopniach z ganku, przykładając do czoła dłoń, która widocznie drżała.
Na drodze naprzeciw dworu w półmroku wieczora ukazał się tuman pyłu, potem z obłoku tego głowa konia zasapanego, a ponad nią podniesiona ręka, która wiewała czapeczką.
Dziadek obie ręce położywszy na kolanach, aż przysiadł... z radości.
— Dalipan! jakem poczciw! Władek! on — on sam!
I plasnął w ręce, chciał pobiedz, ale go drżące nogi wstrzymały.
Jeździec się zbliżał — wrota zastawszy zamknięte, a obok płot nie wysoki, spiął wierzchowca, przesadził przeszkodę i w galopie zatoczywszy przed ganek, nagle wstrzymał konia tak, że go jak wrytym w miejscu osadził.
— Jakem poczciw, choć go szołdry uczyli, ale