Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrzaski, hałasy uliczne... stanowią lepiej zorganizowaną całość.
— Dziadunio sobie zawsze żartuje... podchwycił Szymbor... ależ miasto daje pewne kompensacye... wieczorna opera... towarzystwo, koncerta.
— A masz waćpan racyą — dokończył stary, nie licząc konkluzyi tego odpustu... kolacyjki z truflami i szampanem, która nie jest bez uroku... Je się sobie, pije, o niczem nie myśli, bawi wesoło... życie dalipan wyśmienite, gdyby długo trwać mogło.
— Długo zapewne byłoby szkodliwem i nużącem, dodał Szymbor... ale wedle zasady... czy Huffelanda, czy nie wiem którego znakomitego hygienisty... dla zdrowia nawet potrzeba czasem excessu! kawałek zimy w mieście...
— Tak! tak! trochę zimy w mieście, nieco wiosny na willi pod miastem, lato u wód, jesień w drodze... byle nie w domu, nieprawdaż! — to obyczaj wieku, mówił Dziadunio. — Jest rzeczą dowiedzioną że porządni ludzie inaczej żyć nie mogą... Wprawdzie ja tego nie rozumiem, ale ja jestem starą płonką zdziczałą, na której się nigdy żadna moda zaszczepić nie mogła... wegetuję w mojej dziurze.
— Jużciż i wiek odpoczynku potrzebuje — rzekł