Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o swoje wdzięki; jej twarzyczka zeszramowana, ubielona mączką ryżową, uśmiechała się z przesadną czułością. Była to wnuczka Dziadunia... pani Justyna Szymborowa... znana u wszystkich niemal wód i kąpieli pod nazwiskiem „Comtesse de Chimbor“... Za nią wyskoczył z młodzieńczą jeszcze szybkością, z powozu pan Apollinary, równie starannie i modnie chociaż po wiejsku ubrany...
Na pierwszy rzut oka wyglądał jak bardzo pospolity stary szaławiła, zbudowany raczej na Herkulesa niż na Apollina, którego imię nosił... ale głębiej wejrzawszy w twarz bladą, szyderstwem napiętnowaną, pełną pochowanych w fałdach fałszów, a słodką i niby miłą... można się jej było nastraszyć... Oblicze to także młodem uczynić się starał właściciel, ale zarumienione powieki, wypieczone na policzkach plamy, łzawe oczy, usta opasane marszczkami... zdradzały pięćdziesiątkę; choć wąsik wysmarowany podnosił się do góry, i włos na głowie starał zamaskować łysinę... dość też wystający brzuszek mimo sznurówki i przepasania zaokrąglał już niegdyś bardzo piękną kibić Apollina.
— Kochanego Dziadunia! zawołał cisnąc się do przywitania... które stary rad był widocznie zbyć jak najkrócej...