Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

manemi rękami, rzucając się do nóg Dziadowi, i wołając dramatycznie:
— Dziadziu, ja umrę... nie będę niczyja tylko jego!
Scena ta widocznie była naprzód ułożoną, Dziad oburzył się straszliwie, na rękach prawie wyniósł wnuczkę z ganku i nie odpowiadając nic, skinieniem głowy, bladego Adonisa pożegnał...
Kto inny na jego miejscu byłby wybuchnął, rozgniewał się, uniósł... on się uśmiechał zimno pewien siebie, niewzruszony. Nie bez przerażenia zauważał Dziadunio tę zimną krew zakochanego młodzieńca, który skłoniwszy się grzecznie z wyrazem szyderskiego politowania na ustach — odjechał — zapaliwszy na bryczce cygaro...
Na pozór tedy wszystko zostało zerwane; pani Stanisławowa zabrawszy z sobą Justysię wyjechała wkrótce do wód... Lekarze obawiając się o piersi młodego dziewczęcia, przepisali zmianę powietrza... ale wycieczka ta zupełnie się nie powiodła, gdziekolwiek przybyły panie, znajdowały za sobą w ślad goniącego pretendenta, który się zjawił nazajutrz i ścigał bez miłosierdzia. Pozbyć się go nie było podobna. Justyna skutkiem tych wzruszeń zapadła gorzej na zdrowiu, powrócić musiały do domu. Szymbor za niemi.