Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gorączka się wzmogła i z egzaltacyi niepostrzeżenie przeprowadziła go do tego stanu nieprzytomności a raczej podniecenia, w którym chorego zdrowi już myślą dognać ani zrozumieć nie mogą...
Wyrazy wychodziły mu z ust niepowiązane, jak te strumienie gór co nikną w ziemi głębiach, płyną gdzieś zakrytą przepaścią i wracają tryskając nagle nad powierzchnią. Mówił o sobie, o niej, śmiał się, płakał, bolał, żegnał, a co dziwniej, teraz gdy stał u progu śmierci... budziło się dziwaczne życia pragnienie...
Około północy wszakże uspokoił się nieco, przytomność mu wracać zaczęła... czuł że kona...
Żegnał matkę i jak syna polecał jej Antosia, całował Dziada i powtarzał mu: — on mnie lepiej wam zastąpi... on silniejszy jest nademnie na to ciężkie życia zadanie... Potem dziękował Hannie i nic nie mówiąc dłoń jej włożył w rękę Antosia... spojrzał błagająco na nię... Bądź mu więcej niż siostrą — wyszepnął, jam tego szczęścia wart nie był, on jest godnym...
Znużony potem zapragnął usnąć... wszyscy wyszli, jedna matka i Hanna o podał zostały...
Gdy ranek nadszedł... zbliżyła się ku niemu Halina, badając oddechu — ale go już w piersi nie