Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biedny człek stał oparty o uszak drzwi, pół martwy, pogrążony w myślach, spłakany, trwożył się o siebie... śmierć niemal widząc przed sobą i zgubę całej rodziny.
— Nie lękaj się — rzekł Szambelan, mów całą prawdę, znasz mnie i możesz ufać słowu... włos ci nie spadnie z głowy.
Daniel się do nóg mu pokłonił...
— Mów, niech raz prawda na wierzch wypłynie, Bóg jest wielki, nie przerywaj sobie, a staraj się najmniejszy szczegół przypomnieć.
— O! panie — odezwał się dalej — ten dzień mi tak w oczach stoi jakbym go ledwie wczoraj przeżył, pamiętam porę, widzę przed sobą las... słyszę psów granie...
Ja z początku polowania nie miałem wyznaczonego miejsca, łowczy pana Stanisława kazał mi naglądać na psy w tej stronie, żeby nie poszły i nie zagnały się na cudze, wziąwszy więc strzelbę chodziłem po linii, gdy się polowanie na dobre zaczęło i strzały tu i owdzie rozlegały po lesie... Nawet nie zdjąłem z ramienia fuzyi, bo na ten dzień człek tam był nie dla siebie ino z obowiąsku...
Już po całej linii huknęło i zwierz wychodził