Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Daniel patrzał, ale Dziad, którego oko nań padło, powtóre już uderzony został nadzwyczajnem wrażeniem, jakie te wspomnienia na nim czyniły... Daniel zakrył sobie oczy, począł płakać, drzeć... obejrzał się w koło... i nagle padł na kolana.
Dziad odskoczył.
— Co ci jest?
— Panie, uderzając się obu rękami w piersi — zawołał stary leśniczy — nie winujcie mnie, nie zabijajcie mnie, jam nic nie winien... Bogiem się świadczę... ja powiem wam wszystko jak było.
Szambelan przyskoczył doń, jak gdyby skarb znalazł, pochwycił drżący.
— Człowiecze, tyś widział! i milczałeś... lat tyle!...
— Panie — łkając mówił leśniczy — jam się obawiał — ja mam dzieci, ja wiem co może zemsta nad biednym człowiekiem... ja musiałem milczeć, ale sumienie pali i gryzie — dłużej nie mogę.
Pomimo wstrząśnienia, jakiego doznał, Dziad zatrzymawszy Daniela, poszedł Szczepanowi nakazać, aby nikt nie przeszkadzał rozmowie, w tej chwili wyprawił do sędziego i urzędu wezwanie... i zamknąwszy drzwi na klucz przyszedł do leśniczego z powrotem.