Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niszczyć, o zwierzu mowy nie ma. Rozprzężenie takie, jak tam sarny upilnować, gdzie człowiek życia nie pewny?
Ciężkoż nam na świecie, mój stary — dodał — a człowiek się tem tylko pociesza, że chyba to długo potrwać nie może... nam czas już spocząć...
Daniel otarł łzę i mruknął coś niezrozumiale.
— Gdybyż było komu zostawić tę ziemię, około której utrzymania człek pracował!!
Spojrzał na wizerunek Stanisława i wskazał go leśniczemu, który ręce podniósł i westchnął...
— Gdyby człowiek choć zchodząc z tego świata... wykrył tę tajemnicę jego śmierci...
Daniel drgnął i pobladł, starego oka to nie uszło.
— Wszakże to i ty byłeś na tem polowaniu? rzekł.
— A byłem — słabym głosem rzekł Daniel.
— Tyś stary myśliwy... patrzajżeno..., wyniósł strzelbę z kąta...
— Oto kula wyjęta z jego ciała... a oto strzelba... ale nie z jego rąk wyjęta! kto inny miał ją na polowaniu tem, kto inny!... patrz... jak kaliber do lufy przypada...