Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja cię wcale nie namawiam, rzekł.
— Tak jest... ja go kochałam — zawołała jakby sama do siebie Iza — ale dla tego właśnie chcę obraz jego opromieniony młodością, wdziękiem zachować na zawsze w mej duszy... jako najdroższą pamiątkę.
Z tragicznym gestem dłonie złamane przycisnęła do piersi.
— Ja tę całą noc... póki on tu jest, przepędzę w gorączce... a! ta sama myśl...
— Uspokójże się... powiemy przez doktora Hermanna, że nas nie ma w domu, żeśmy wyjechali... Byłoby mu pewnie nadto boleśnie, gdyby wiedział, że ty nie chciałaś ani go odwiedzić, ani mu przynieść pociechy.
— Ja nie mogę, bo nie chcę kłamać — zawołała Iza — kochałam w nim może więcej nad wszystko jego młodość, świeżość, wdzięk... nie chcę stracić wrażenia... Mój ideał zostanie na wieki ze mną...
Ojciec położył jej rękę na ramieniu z uśmiechem.
— Tyś prawdziwie wyższą istotą! — rzekł — zostaw mi resztę... nie potrzebujesz nawet myśleć o tem... Doktor mu powie że nas niema...