Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kłopot — zawołał radzca ręką trąc czoło... Wystaw sobie że tego kalekę Władysława wypadkiem wiozą tędy do Berlina i doktor nie wiedząc o niczem, zatrzymał się z nim na noc w Waldau...
Iza zbladła, głowa jej opadła na piersi, sparła się na stole, zadumała.
— Zdaje się, że chory kogoś by z nas widzieć pragnął...
— Ale ja nie mogę! ja nie chcę go widzieć teraz, wybuchnęło dziewczę... ja mam wstręt do rannych, do chorób, ja znieść nie mogę widoku cierpienia... to nad siły moje... Ojciec wiesz, że starożytni w sztuce nie śmieli nigdy tknąć boleści, która szpeci i poniża naturę ludzką... z wyjątkiem Niobidów, Laokoona i Kapitolińskiego Gladyatora.
Ale nie! — przerwała — to by mnie zabiło! Kaleka!! o! nie! nie! nie żądajcie tego po mnie! Na samę myśl... Bez nogi! to coś okropnego... to już nie człowiek, ale drgająca resztka życia...
Zakryła sobie oczy...
— Nic mniej estetycznego nad te obrazy... Boleść, boleść moralna! ale fizyczne urągowisko materyi nad duchem... Nie! nie!
Ojciec stał, — prawie go ten wybuch ucieszył.