Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

snu przebudza... ludzie zobojętnieli, bez wiary, czuli je w sercach i szli sami nie wiedząc dla czego idą; człowiek zasypiał sceptykiem a wstawał gotowym na męczeństwo... Starcy, niewiasty, dzieci... czuli w sobie ten ogień święty choć wiedzieli że wielu w płomieniach jego śmierć znajdzie...
I gdy po miastach szczękały karabiny Moskwy piejących chwałę Cara, po rosie i liściach, z wiatrami i burzą brzmiało od Dniepru do Dźwiny... po Karpaty... po Odrę... Boże coś Polskę...
Cóż że jutro miała ta Polska stać się mogiłą? ażeby przeżyć chwilę pokusy tej... każdy chętnie stawił życie.
Czołem przed ofiarą i ofiarnikami! a jestże wyraz na anathema dla tych co z zimną szatana rachubą... z tego pochodu męczeńskiego mieli uczynić sobie rzeźniczą stypę!!! co śmieli się hymnami nadziei, nabijając karabiny, ostrząc noże i pióra...
Odwróćmy oczy — jest Bóg!
Na granicy Prus do Królestwa w pośrodku ogromnych lasów ciągnących się pasem szerokim... na zieleniejącej łączce którą na wpół złociły kwitnące łotocie, przyparty do boru szumiącego... rozkładał się obóz powstańczy...