Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie można było tak wyraźnemu zaproszeniu odmówić, chociaż Szymbor pokoju tego jakoś nie lubił... nie wiedzieć dla czego... Gabinet Dziadunia, ten właśnie po którym zawsze rozmyślając przechadzać się lubił — był pracownią jego i zbiorem pamiątek całego życia. Tu na ścianach wisiały portrety żony nieboszczki, córki, naostatek wnuka Stanisława, którego nagły zgon najboleśniejszą ranę w sercu starca zostawił. Wizerunek Stasia kochanego wisiał w pośrodku... w miejscu widocznem jakby Dziadunio umyślnie go chciał mieć ciągle na oczach... Pod nim na małej czarnej konsolce hebanowej, dziwacznie przyozdobionej trupią główką z kości słoniowej, w pudełeczku z hebanu stała zachowana owa kula z rany wyjęta która go życia pozbawiła...
Wszedłszy do tego pokoju Szymbor mimowolnie rzucił okiem na portret i odwrócił od niego wzrok żywo... Stanisław zdawał się na niego poglądać z dziwnem jakiemś szyderstwem... Usiadł unikając portretu i jego wzroku, ale zkądkolwiek nań patrzał... znajdował oczy wizerunku wlepione w siebie...
W pokoju było chłodno... ale Szymbor ocierał pot z czoła.
— Patrzysz widzę na tego nieszczęśliwego Sta-