Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie się zwierzył, jeśli nie z całego głupstwa to choć z połowy przynajmniej.
Szymbor sie dziwnie uśmiechnął.
— Zresztą, dodał stary nadrabiając wesołością której nie miał — nie tajno to wam, że się w kraju gotuje jak w kotle... warzy, a kipi. Władek choć mało ma do polityki pociągu ale młody... a spisek ma dla jego wieku swój smak i urok... może gdzie na naradzie.
— A pan Szambelan co na to?
— Cóż chcesz bym począł? reflektuję jak umiem, odciągać nie mogę...
— Bądź co bądź, dodał Szymbor, tego roku nam chłopiec więcej niż kiedy się emancypuje.
— Bo tego roku o rok starszy, mości dobrodzieju! rzekł Dziadunio.
Pomilczeli chwilę, stary zdawał się spokojny, kończył nawet kawałek roboty swej z krwią zimną, ale wewnątrz w nim kipiało. Nie dość było zdrady, jeszcze do niej łączyło się urągowisko!
Godzina była poobiednia, dzień dosyć skwarny, słońce jak zwykle ku zachodowi zaczynało się wkradać na ganek... Nagle Dziadunio wstał, otarł pot z czoła... — Jak tu gorąco — zawołał — chodźmy do mojego pokoju, tam jest chłodek bardzo przyjemny.