Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko na inny sposób.
— Ano — każdy po swojemu kocha i nienawidzi, jak każdy kwiat inaczej pachnie...
— Lub śmierdzi! szepnął Dziad żartobliwie.
— To jednak dziwna rzecz, dokąd Władek tak lata?
— WPan nie wiesz? zapytał Dziad z uśmiechem.
— Nie domyślam się.
— A to ja ci powiem. Chłopak się zadurzył i pokochał we wnuczce Beniowskiego, jestem pewien, że poleciał znowu do Kalisza.
— Do Kalisza? spytał Szymbor... doprawdy? a cóż na to Dziadunio?
— Nic — jestem spektatorem, to moja rola, rzekł stary, czy tu czy tam bałamucić się będzie, od romansiku do ołtarza daleko... mamy czas zapobiedz. Władek chłopak słaby ale poczciwy, matkę kocha, mnie czasem słucha.
Szymbor spojrzał tylko, nie rad był że stary nic nie wiedział i taki się zdawał bezpieczny.
— Ale czy tylko to do Kalisza i do Hanny poleciał? zapytał... czy Szambelan tego pewny...
— Dla tego pewny jestem że nic innego i nic ważniejszego nie ma, boćby Władek matce lub