Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zapewne aby się nacieszyć widokiem zemsty swej, Szymbor, który prawie nigdy nie bywał w Rajwoli sam, a z żoną rzadko, wybrał się nazajutrz po wyjeździe Władka do Szambelana. Stary siedział znowu przy siatce swej w cieniu, gdy z podziwieniem ujrzał przybywającego gościa. Wiedział dobrze że mu pewnie nic przyjemnego nie przywozi, ale nie chcąc się okazać przybitym i smutnym, przybrał minę jak najweselszą i powitał w ganku ochoczo.
— A cóż to za nadzwyczajna okoliczność sprowadza was tutaj! jakże wam dziękować! zawołał — toście się już chyba zanudzili śmiertelnie że nawiedzać raczycie pustelnią starego Dziada.
— Od dawna się wybierałem, odparł Szymbor z tą uniżoną grzecznością zakrawającą na szyderstwo, którą miał zawsze na zawołanie dla Dziada; nie śmiałem tylko być natrętnym... Dziś... zatęskniwszy i za panem Szambelanem i za tym kochanym Władkiem, którego tu pewno zastanę...
— Władka u mnie nie ma! rzekł stary.
— Nie ma! z udanem podziwieniem przerwał Szymbor, nie ma go i tu! proszę! a gdzież to się chłopiec bałamuci! Byłem prawie pewien, wiedząc iż z Zarębia wyjechał, iż go tu złapię. A tak kocham tego poczciwego chłopca... dalipan jak Dziadunio.