Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wskrzeszę... O! ho! nie zbywa mi na planach i programmie... a ty chcesz bym zrazy z kaszą jadł i Liviusza tłumaczył!!
— Ja chcę... abyś uspokoił się, spoczął, odetchnął i mnie więcej kochał... przerwała Hanna. Ludzie widząc cię na rozdrożach, myślą że ci źle w naszym domku, że ja nie umiem osłodzić ci życia i ortograficznie pisać pod dyktowaniem.
— Ludzie są złośliwi... ty piszesz jak professor, w domu jak w uchu rzekł Beniowski (kwestya czy w uchu tak bardzo wesoło, kiedy tam wszystkie głupie świata hałasy mają prawo zaglądać)... ale moja mościa Hanno... idea! posłannictwo! Madagaskar! połączenie demokracyi łagodnej z arystokracyą pokorną... E! co wam to mówić! niezrozumiecie!
Stary ręką zamachnął...
— Wyście istoty poziome... a ja! ja!
Uderzył się w pierś... i sam rozśmiał natychmiast... Hannie łzy zakręciły się w oku... Władek uczuł że mu się one także zebrały pod powieką... gniewał się prawie na starego szaleńca.
— Dziadku — przerwała po chwili Hanna, wielkie myśli rzucić możesz jak ziarna na papier, podejmą je ludzie i cześć ci one przyniosą... Nie