Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Hannie Dziadunio troskliwie wraz z Władkiem zrobili miejsce. Biedne dziewczę uśmiechało się, rumieniło, nie wiedziało co mówić... ale niedola domowa nauczyła ją znosić mężnie los i stawić mu czoło z odwagą... Po chwili lice jej pogodne rozchmurzać się zaczęło.
— Ej! Dziadku kochany, rzekła... nas dwoje tylko jest na świecie... a ty mnie samę opuszczasz... i błądzisz po okolicy... czy to się tak godzi?
— Dziecko krótkowidzące, odparł Beniowski — ty mnie chcesz mierzyć miarą pospolitych ludzi... w tem omyłka... olbrzymów łokciem się nie mierzy lecz na sążnie... Tobie się zawsze zdaje żem ja stary emeryt niedołęga... który powinien siedzieć w szlafroku... a ja czuję w sobie powołanie do zbroi, berła i korony... Jesteście rażeni ślepotą. Chcecie bym Liviusza dokończył! wiesz co? niechże się on cały znajdzie wprzódy! Na stoczterdzieści ksiąg oryginału, posiadamy ich tylko trzydzieści i cztery... ja takiego tam fragmentu przekładać nie myślę...
Tryumfująco spojrzał na wnuczkę... która podparta na ręku patrzała nań z czułością dziecięcia i ozwała się głosem pełnym świeżości...
— Nie o Liviusza chodzi... Dziadku drogi ale o ciebie... Czyż twojemu sercu brak czego w tym