Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W dłoniach trzymała prosty słomkowy kapelusz... zdjęty z głowy pięknej rysunkiem a nadewszystko wyrazem.
W rysach twarzy regularnych malowała się już ciężko wypróbowana życiem dusza, ale pełna energii i niezłamana... oczy jej patrzały tęsknie ale śmiało... Czysto polskie to było dziecko z tym wdziękiem jakie tylko kwiaty naszej ziemi mają... wysmukła, giętka, wdzięczna bez wiedzy i starania o wdzięk... Szafirowe jej oczy skierowane były z ciekawością na Władka, zdawała się niemi prosić wcześnie o współczucie... i mówić — Jam biedna... szanujcie mnie. Już się zbliżała do ostatniego wschodu i jakby jej odwagi zabrakło... wstrzymała się, ręką powiódłszy po czole, nie wiedząc od czego począć... jak się wytłumaczyć...
Beniowski domawiał ostatnich wyrazów gdy spojrzawszy na Władka po jego oczach wlepionych w dal ciemną, domyślił się że je coś zwrócić musiało — obejrzał się przelękły i zobaczył wnuczkę, stojącą jeszcze ze zwieszonemi i załamanemi rękami...
Władek z bijąccm sercem wpatrzył się w obrazek... który na całe życie w pamięci jego miał pozostać.