Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A to dla czego?
— Dwa tygodnie jak się włóczę po okolicy... wnuczka pewnie o mnie niespokojna, gotowa tu dogonić... a jak się zetkną...
Dziadek ruszył ramionami...
— Nie bój się, jedzie po wieczerzy...
— A ja? czy mam także jechać po wieczerzy? spytał Beniowski.
— Sądzę że przenocujesz incognito i odpoczniesz u mnie.
— Mogę, mogę to uczynić... ale będę prosił o papier i pióro, gdyż muszę ekspedyować depesze do ministeryum i listy do bankierów...
Mieli już wstawać od stołu, gdy Beniowski podparł się na łokciu zadumany.
— A wiesz asan dobrodziej? rzekł do Dziada... że ja obawiając się go nastraszyć całej prawdy mu nie powiedziałem...
— O Madagaskarze? spytał Dziadunio.
— Ale ba! o sobie... Ja się do pana Szambelana schroniłem przed pogonią.
— Uchowaj Boże, nie policyi przynajmniej? spytał Dziad.
— Nie, to przed tą wnuczką moją własną, która ma manią ścigania mnie i zamykania we dworku